AZJA Z PLECAKIEM || 2015-16 KAMBODŻA

Kampot || wieczorową porą tu nie da się nudzić.

Kampot

Do Kampot z Kep dojechaliśmy dość szybko, bo chyba w niecałą godzinę. Zostaliśmy wysadzeni, jak by się wydawało na dworcu autobusowym (dużo powiedziane) na obrzeżach miasta. Było to mylne wrażenie. Przeszliśmy kawałek i znaleźliśmy się na rondzie, gdzie na środku królował wielki owoc durianu. To musiało być centrum miasta 🙂 Po prostu Kampot nie jest zbyt dużym miastem. Ulice są dość puste i spokojne. Zycie tu się toczy swoim tempem, pośród starych kolonialnych budynków upstrzonych w dużej mierze kablami, reklamami i swoistym bałaganikiem.

Z ronda odbiliśmy w jedna z uliczek i tam znaleźliśmy całkiem w porządku hotel. Tani i schludny. Zostawiliśmy plecaki i przy zmroku poszliśmy zwiedzać miasto min. w poszukiwaniu posiłku. Zycie na pobliskich uliczkach powoli zamierało. Było otwartych tylko kilka sklepików.

Kampot wieczorem

Gdy doszliśmy do rzeki zrobiło się ciekawiej. Podświetlone mosty, kilku spacerowiczów i rybaków. Pojawiły się też restauracje. Żadna z nich nam jednak nie pasował, bo była typowa dla turystów. Z kuchnią z całego świata (ale nie Khmerską).

W końcu trafiliśmy na niewielka, mieszczącą się w blaszanym boksie na rogu ulicy można rzec lokaleską jadłodajnie. Jedzenie proste i smaczne. Piwo tanie i zimne. A co więcej okazało się, że wygraliśmy w promocji pod zawleczka jedno gratis. Właścicielka była tak mila, że nam na migi o tym poinformowała, bo przecież w życiu byśmy nie zgadli co tam było napisane. Gastronomia była prowadzona przez chyba cala rodzinę wliczając w to dzieci. Wszystko było świetnie zorganizowane, a każdy miał w kuchni swoja funkcje. W niewielkim pomieszczeniu znajdowało się wszystko: stoliki dla gości, kuchnia, zmywak, Tv, a co najważniejsze dla właścicieli ustawiona pod stołem polówka z wiatrakiem, na wypadek jak komuś potrzebny byłby odpoczynek.

Udaliśmy się w stronę owocu Duriana, aby zrobić małe zakupy i wyjąc pieniądze z bankomatu. Trafiliśmy tam na nocny targ. Pełen był on ludzi, stoisk z ubraniami, małej gastronomi i uciech dla dzieci w postaci karuzel, samochodzik i innych huśtawek. Trafiliśmy tez tam na niewielki, ale dający dużo radości dzieciom skatepark.

Festyn

Po drugiej stronie ronda dostrzegliśmy stragany z jedzeniem. Tak podążając za nimi zaciekawiając swoje oczy ich egzotyczna, jak dla nas ofertą, natrafiliśmy na morze zaparkowanych skuterów. Podeszliśmy trochę dalej i zobaczyliśmy i usłyszeliśmy, że przy stadionie odbywa się jakaś duża impreza. Długo się nie zastanawialiśmy i udaliśmy się do wejścia. przeszliśmy przez ochronę, nic nie płacąc za wejście. W środku festyn na całego. Ze sceny dobiegały nas bity khmerskiego hip-hopu. W koło pełno biesiadujących ludzi. Zaopatrzyliśmy się w kilka przysmaków, w tym cały zestaw tzw. paskudztw, jak robaki, pisklaki, suszone krewetki i żaby i jajka. Zasiedliśmy między Khmerami jako jedyni turyści. Kuba odważnie postanowił wszystkie przysmaki spróbować i jak powiedział tak i zrobił. Ja odważyłam się tylko zjeść suszonego świerszcza i krewetkę. reszty nie dałam rady, bo na sam widok mnie odrzucało. Kubie najbardziej do smaku przypadła tłuste białe robaki. Poległ na środkowej części pisklaka. Nasze zmagania z jedzeniem przysporzyły nieco śmiechu sąsiadom ze stolików obok.

Fajnie, że trafiła nam się okazja zobaczenia tego typu wydarzenia oraz pogodnych i miłych Khmerów, bawiących się wspólnie całymi rodzinami. I te niezapomniane pyszki do zjedzenia. Na pamiątkę uwieczniony cały secik.

 

 

You Might Also Like