AZJA Z PLECAKIEM || 2015-16 WIETNAM

Ninh Binh i jego Ha Long na lądzie

Ninh Binh

Na dworcu w Hanoi znaleźliśmy się w środku nocy. Niełatwo nam było znaleźć autobus, a raczej miejsce, z którego miał odjechać ponieważ jeszcze długo na niego czekaliśmy. Tablice informacyjne wzajemnie się ze sobą dla nas nie pokrywały, a stojące autobusy  i ich kierowcy oferowali przejazd do różnych Binh Binh ale nie do Ninh. W skupieniu się przeszkadzali nam nachalni nagabywacze na szemrany alternatywny transport busem z poza dworca. W końcu udało nam się znaleźć peron odjazdu busa do naszej miejscowości. Nauczeni przypadkiem z  Lao Cai wiedzieliśmy, że cena przejazdu podana jest na tabliczce w autobusie i taką kwotę należy zapłacić, a nie inną podaną z kosmosu. Nam tym razem udało się zapłacić nawet mniej za kurs niż innym. Do pełnej kwoty po prostu brakowało nam dongów i kierowca zgodził się na rabat.

Wietnamczycy zbliżając się w czasie jazdy do innego pojazdu mają w zwyczaju go o tym informować klaksonem. Nasz kierowca był wyjątkowym miłośnikiem swojego melodyjnego klaksonu, więc do Ninh Binh dojechaliśmy można powiedzieć na sygnale.

Pierwszy dzień spędziliśmy głównie w hostelu na odespaniu nocy i zregenerowaniu przez przeziębionego Kubę sił. Wyszliśmy na miasto tylko w celu kupienia dysku, na który będziemy chcieli zgrywać zdjęcia i zjedzeniu obiadu. Trafiło na zupę pho, której Kuba ma już dość ale tym razem zaserwowaną na bogato z różnymi mięsami i jajkiem.
Nasz hostel znajdował się na ulicy z targiem, na którym trafiliśmy po raz pierwszy na psie mięso. Widok słaby. Tu przepraszam bardziej wrażliwych za zdjęcia.

Wieczorem Ninh Binh w odróżnieniu od Hanoi stało się miastem umarłym, gdzie praktycznie jedynymi żywymi istotami były biegające szczury i na kolacje musieliśmy się zadowolić chrupkami krewetkowymi.

Trang An

Kolejnego dnia skuterem pojechaliśmy na spływ łódeczką w Trang An. Jest to podobne miejsce do pobliskiego Tam Coc ale podobno mniej zatłoczone. Oba te miejsca są porównywane do krajobrazu zatoki Ha Long ale na lądzie. Do Ha Long nie pojechaliśmy ze względu na słabą pogodę i trochę niechęci do tak turystycznego mimo jego niesłychanych widoków miejsca. Zmęczyli nas po prostu wszechobecni kombinatorzy i naganiacze w takich miejscach.

Po drodze zatrzymaliśmy się na śniadanie w mijanej po drodze lokalnej knajpce. Prowadzący ni w ząb po angielsku, a my nic po wietnamsku. Poszło na migi i trochę po rosyjsku. Zaczęło się od pokazania przez kobitkę jajek i patelni. Pokazaliśmy, że ok. Zaczęła nam pokazywać też inne składniki jak szpinak, pomidory, czosnek, kurczak. Myśląc, że mają to być dodatki do omletu przytakiwaliśmy. Nagle na naszym stole pojawił się nie tylko właściwy omlet ale jeszcze szpinak smażony z czosnkiem, sałatka z pomidorów, zupa kartoflana i góra kurczaka. Wszystko było smaczne i mimo wczesnej pory wcisnęliśmy to w siebie. Niemiłym zaskoczeniem okazał się jednak rachunek, a przede wszystkim pozycja kurczaka, która wyniósł 150.000 dongów czyli jak na realia kuchni wietnamskiej tego pokroju zapłaciliśmy jak za złoto. I tu wraca zasada najpierw cena, później zakup.

Rejs w Trang An prowadzi rzeczką wijącą się pośród wystających z wody gór, pokrytych gęstą zielenią. Widoki co jakiś czas przerywa grota przez, którą prowadzi trasa. Trzeba uważać tam na głowę aby nie została, na którejś ze zwisających skał. Łódkę napędza Pani sprawnie operująca wiosłami to rękami, to nogami, manewrując łódką aby ominąć przeszkody. Każdy pasażer ma też swoje wiosło i co jakiś czas pomaga napędzać łódkę. Podczas rejsu można się zatrzymać w niewielkich świątyniach. Ponieważ są one bardzo podobne do siebie decydujemy się wraz z naszą współpasażerką ze Szwajcarii tylko na jedną z nich.

Okolice Ninh Binh

Po prawie trzech godzinach wracamy na miejsce. Jedziemy dalej do Hoa Lu- ruin dawnej 10-11 wiecznej stolicy. Miejsce mamy zaznaczone na mapie. Jedziemy od każdej możliwej strony dojazdu i nic oprócz zabudowań mieszkalnych. Ruiny na zdjęciach wydawały się dość dużym obszarem, więc chyba nie mogliśmy ich przegapić. Próbujemy szukać dalej, klucząc po labiryncie wąskich uliczek. Nic. W końcu zaczęliśmy pytać mijane osoby. Pokazywały nam kierunek, określały odległość, a my wciąż jeździliśmy jak się okazywało w kółko bez rezultatu. Poddaliśmy się w końcu i zadowoliliśmy się kaczką z rusztu. Podczas tego błądzenia zobaczyliśmy kawałek ciekawej strony Wietnamu.

Na obiad trafiliśmy do kolejnej typowej jadłodajni. Nie grzeszącej idealnym wnętrzem, czystością czy przygotowującą potrawy zgodnie z zaleceniami naszego sanepidu ale dobrej i tym razem taniej.

Na noc mieliśmy zarezerwowany przejazd busem sypialnym do Hue. Tym razem z wygodniejszym spaniem w osobnych bobslejach.

You Might Also Like