Hoi An
Do Hoi An dojechaliśmy późnym popołudniem. Szybko przedarliśmy się prze tłum nagabywaczy przyklejonych do autokaru i obraliśmy kierunek zarezerwowanej podczas podroży kwatery. Ze względu na bardzo turystyczny charakter tego miejsca nie było łatwo znaleźć noclegu w przystępnej cenie . Nasz znajdował się trochę na uboczu zatem czekał nas mały spacer. Szliśmy obojętni na zawalania moto taxi , aż jeden z taksiarzy wymierzył do nas środkowym palcem i wykrzyczał obelgę. Po drodze zahaczyliśmy jeszcze o polecany lokalik z wietnamskimi kanapkami Phi Banh Mi. Ich smak nas nie zawiódł.
Po dotarciu na miejsce wysłuchaliśmy od właścicielki instrukcji użytkowania pokoju jak i informacji o posiadaniu wszelkiej maści wycieczek i biletów. Wrzuciliśmy plecaki do pokoju i wypożyczonymi rowerami – klekotami pojechaliśmy obejrzeć miasto.
Hoi An jest nazywane kulturalną stolicą Wietnamu. Jego stara część wpisana jest na listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO. To wszystko dzięki polskiemu architektowi Kazimierzowi Kwiatkowskiemu, który w latach 90 XX w. powstrzymał władze miasta przed zburzeniem ponad 800 zabytkowych budowli łączących styl chiński, japoński, francuski oraz wietnamski i wybudowaniem w tym miejscu bloków mieszkalnych. Budynki zostały odrestaurowane, a zabytkowe domy wypełniły liczne sklepy, restauracje, warsztaty rzemieślnicze, galerie sztuki oraz muzea. Uroku wąskim uliczką wyłączonym z ruchu samochodowego dodają wiszące wszędzie kolorowe lampiony. Większość domów ma charakterystyczny żółty kolor.
Hoi An nazywane jest też często miastem krawców. Miasto przeładowane jest zakładami krawieckimi, w których można uszyć każdą część garderoby w dowolnym wybranym kroju, a do wyboru są setki wzorów materiałów. Często turyści korzystają z ich usług szyjąc sobie wykwintne kreacje za niewielką cenę. My jedynie chcieliśmy skorzystać z ich usługi naprawiając suwak w Kuby plecaku ale o dziwo w kilku zakładach nie byli w stanie się podjąć tego wyzwania (albo im się nie chciało, albo nie do końca udało nam się z nimi na migi dogadać).
Miasto wieczorem
Pokręciliśmy się na początku trochę po zatłoczonej przez przechadzających się turystów starówce i korzystając szybkiego transportu jakim jest rower zapuściliśmy się na jedną z wysepek na rzece należąca do miasta. Tam było już znacznie spokojniej i lokalnie. Uliczki bardziej puste, ciemne, a co jakiś czas mijaliśmy zamiast zatłoczonych przez turystów restauracji lokalnych robiących sobie przy ulicy biesiadę i zachęcających nas do dołączenia do nich. Wróciliśmy jednak do centrum w poszukiwaniu restauracji z lokalnym jedzeniem.
Zaczęliśmy od wypicia w jednej z nich piwa, które w przeliczeniu kosztowało nas 1zł. Kolejne restauracje odpychały nas drogim i turystycznym menu, nagabywaczami i ofertą masażżż. Ostatecznie wybraliśmy mniej zatłoczona ale oferująca ciekawe menu nie kosztujące zbyt dużo $. Restauracja Trống Cơm była strzałem w dziesiątkę. Bardzo dobre lokalne jedzenie, dobre drinki i widok na przechadzających się po zabytkowej uliczce turystów był tym czego szukaliśmy.
Okolice Hoi An
Pogoda dała nam się we znaki i dość skutecznie popsuła nam zarówno plany jak i humory. Nie dość, że zimno to cały czas miało padać. Siedząc we wspomnianej restauracji i popijając drinka obmyślaliśmy strategie dalszej podroży. Już nawet myśleliśmy aby wydostać się jak najszybciej z Wietnamu do innego kraju, gdzie pogoda jest lepsza. Ze względu na szalejący nad oceanem huragan prognozy były słabe w całej okolicy. Postanowiliśmy zrezygnować z dalszego zwiedzania okolic i udać się jak najszybciej do Mui Ne na południu kraju i tam poczekać na lepsza aurę.
Humor nam w między czasie poprawiła jedna z wielu Pań próbujących sprzedać nam popularne rozkładane kartki z zabytkami Wietnamu, która jak podeszła do nas i ujrzała Kubę zaczęła się podśmiewywać. Nagle pokazała na jego brodę i wykrzyczała MONKEY!!
Mniej turystyczne Hoi An
Dzisiaj postanowiliśmy zjeść w jednej z lokalnych knajpek, która znajdowała się niedaleko naszego hostelu. Pełna była Wietnamczyków (coś to o niej znaczy) siedzących na niskich krzesełkach, zajadających smakowitości, zapijając je suto piwem, a to wszystko przy głośnym wietnamskim disco. Byliśmy tam jedynymi białymi. Menu było tylko po wietnamsku, a kelnerka zero po angielsku. Dogadaliśmy się jako tako na migi ale oprócz piwa nie mieliśmy zielonego pojęcia co zamówiliśmy. Okazało się, ze małe rybki nadziewane na patyk, sałatkę z krewetkami i szczypce kraba. Te ostatnie dostarczyły mi problemu z ich otwarciem ale na ratunek przyszła kelnerka i wręczyła mi kombinerki. Piwa nigdy przy stolikach nie zabraknie ponieważ stawiane sa obok w skrzynkach z lodem, a do rachunku zliczana jest ilość pustych butelek. Niezjadliwe części jedzenia jak np. kości standardowo rzuca się na ziemie. No i wypada mlaskać jak najgłośniej. Jedzenie było przepyszne, a i atmosfera do zapamiętania na długo.
Przed snem kupiliśmy u naszej Pani z hostelu bilety na jutrzejszy transport do Quy Nhon, skąd mieliśmy pociągiem pojechać do Mui Ne.