wycieczka Delta Mekongu
Nasze tym razem jak się okazało mocno turystyczne zwiedzanie Delty Mekongu rozpoczęło się z samego rana. Zaopatrzeni w kanapki na drogę grzecznie zajęliśmy miejsce w autokarze wypełnionym innymi zwiedzającym. Z małą przerwą, po około trzech godzinach dojechaliśmy jak dobrze pamiętam do miejscowości Cant Theo.
Zostaliśmy tam usadzenie w wieloosobowe łodzie. W tym miejscu najciekawszym punktem miało być pływanie po wodnym markecie. Jak dopłynęliśmy na miejsce zamiast setek mniejszych i większych łodzi wymieniających między sobą towary zostaliśmy zaledwie kilka, już przycumowanych, z odpoczywającą na hamakach załogą. Jak poinformował nas przewodnik podobno dojechaliśmy za późno. Taaa jasne. No nic przynajmniej zobaczyliśmy jak ludzie żyją sobie na łodziach. Trochę nam to przypomniało nasze podróżowanie busem.
Manufaktura słodyczy i papieru ryżowego
Następny przystanek okazał się manufakturą słodyczy i papieru ryżowego. Mało nas interesowało zwiedzanie jej za przewodnikiem w tłumie gapiów. Obraliśmy swoją ścieżkę. Na koniec oczywiście można było frykasy zakupić. My nie skusiliśmy się. Takie słodycze, ponieważ nam zasmakowały kupiliśmy, ale później i taniej w lokalnym sklepie.
Następnie wpłynęliśmy na bardzo szeroki odcinek rzeki, aby później wpłynąć w wąską odnogę kierującą nas w stronę restauracji, w której mieliśmy zjeść. Przewodnik zachwalał swoją opowieścią walory smakowe przysmaku Delty Mekongu tzw. Elephant Fish. Po zachwalaniu poinformował o możliwości zjedzenia jej na obiad. Oczywiście za niemałe jak na Wietnam ponad 10$. Wiele osób się skusiło na propozycje i ochoczo podniósł ręce w celu zliczenia zamówień.
Czas na obiad
Poziom wody w odnodze był bardzo niski, przez co płynęliśmy powoli. Pozwoliło nam to na spokojnie przyjrzeć się życiu mieszkańców. Z miejsca, do którego przybyła łódź do restauracji mieliśmy się dostać rowerami, jak się okazało zardzewiałymi klekotami bez hamulców.
Zjedliśmy przydzielony prosty obiad z owocowym deserem. Odeszliśmy od stołu aby się trochę zrelaksować przed dalsza drogą, a wtedy wjechały na stoły innych gości sławetne ryby. Wysuszone na wiór, w skorupie z frytury rzeczywiście swoimi odstającymi płetwami przypominały uszy słonia. Może były dobre ale wygląd na to nie wskazywał.
Trochę zrobiło się w końcu za późno na drogę powrotna rowerem, więc zaczęliśmy być rozwożeni skuterami. Nam trafiła się przejażdżka we dwójkę wraz z kierowcą na jednym skuteczne.
Farma krokodyli
Już przy zachodzie słońca z łódki przesiedliśmy się na prom, który popłynął do miasteczka, gdzie czekał na nas autokar. Autokarem dojechaliśmy do farmy krokodyli. Wylegujące się olbrzymi robiły wrażenie. Krokodyle w Wietnamie hoduje się dla skór, a mięso jest produktem ubocznym, często podawany w turystycznych restauracjach.
Chau Doc
Ostatnią część dnia dosłownie tłukliśmy się autokarem do przygranicznej miejscowości w okolicy Chau Doc. Jak już w końcu dojechaliśmy, a wydawało się to trwać całą wieczność, zostaliśmy ulokowano w hotelu. Przeszliśmy się do centrum miasteczka. Zjedliśmy na rynku kolacje. Na zakończenie wieczoru zasiedliśmy na niskich krzesełkach w barze ulicznym zaraz przy hotelu. Posiedzieliśmy tam chwile ku uciesze biegających po ulicy karaluchów i siedzących obok Wietnamczyków.