Bangkok
China town
Pod wieczór pojechaliśmy w stronę Chinatown. Zanim trafiliśmy na główną ulicę pokręciliśmy się po obrzeżach i pozaglądaliśmy w co mniejsze uliczki. Każda z nich kryła swój niepowtarzalny, często zawiesisty klimat. Na jednej trafiliśmy na zaplecze tak jak by trupy cyrkowej, na drugiej ukryła się lokalna siłownia, na kolejnych składowisko kartonów czy też opuszczony o tej porze targ. Weszliśmy też do Chińskiej świątyni.
Powoli mijane przez nad ulice zaczęły się zagęszczać restauracjami, ulicznym garnkuchniami, sklepami, straganami i ludźmi. Na głównej ulicy poziom zagęszczenia stał się niesłychany. Ze sklepów z chińskim mydłem i powidłem towar wylewa się na chodnik. Między nim porozstawiane były wózki z przeróżnym jedzeniem i piciem przygotowywanym między przechodniami. Przechodząc było trzeba uważać aby nie wpaść na rozpalonego grilla, płonący gaz pod wokiem czy też zostać rozjechanym przez samochód lub przeciskającego się przez tłum tuktuka. Klimat dopełniały Chińskie neony. Zobaczenie czegoś takiego na żywo to niepowtarzalne przeżycie dla wszystkich zmysłów. Nie zastąpią tego zdjęcia i opis. Zwiedzając Bangkok koniecznie trzeba tu przyjść wieczorem.
Tramwaj wodny
Następny dzień częściowo chcieliśmy przeznaczyć na zwiedzenia jakiejś świątyni. Padło na Wat Pho czyli świątynie leżącego Buddy. Najłatwiej było się do niej dostać z hostelu metrem i tramwajem wodnym. Nieoczekiwanie, jednak zamiast w takim tramwaju znaleźliśmy się w tz. speed boat czyli pędzącej i podrzucającej na falkach drewnianej skorupie. W kilka minut byliśmy na miejscu. Trochę zawiedzeni, że na spokojne nie mogliśmy się przyjrzeć życiu przy brzegu i na wodzie, trochę jednak wzbogaceni o takie przeżycie.
Wat Pho
Ze względu, iż Wat Pho jest jednym z top miejsc jakie oferuje Bangkok do zobaczenia, spodziewałam się tam tłumów turystów. Zebrało się ich trochę więcej przy posągu leżącego buddy, ale w większości pozostałych miejsc mogliśmy być praktycznie sami. Pozwoliło to nam w spokoju przyjrzeć się poszczególnym częścią sporego kompleksu, różniących się stylami i prześcigających siebie nawzajem zdobieniami. Wszędzie można było trafić na rzeźby i malunki przedziwnych stworów. Posłuchaliśmy modlitw mnichów i uczniów. Trafiliśmy też na przedstawienie odgrywane przez dzieci.
Khao San i Rambuttri
Blisko Wat Pho znajduje się kompleks Wielkiego Pałacu Królewskiego. Stwierdziliśmy, że też go zobaczymy. Okazało się, że jest otwarty tylko do 15:30 co oznaczało dla nas tylko 30min zwiedzania za 500bat. Bez sensu. Przeszliśmy się zatem piechotą zobaczyć, co oferują tak rozsławione turystyczne ulice jak Khao San i Rambuttri. Oferują tyle, co inne tego typu uliczki w kurortach czyli stoiska z ciuchami, salony tatuażu, restauracje pod turystów, bary i imprezownie. Nie tego szukamy. Znacznie ciekawsze były uliczki gdzieś pomiędzy. Znaleźliśmy tam lokalną uliczną jadłodajnie i skusiliśmy się na licznie oferowany masaż zmęczonych stóp.
Soi Cowboy i Pathpong
Połaziliśmy jeszcze po okolicy. Jak się ściemniło chcieliśmy zobaczyć ulicę czerwonych latarni. Nie wiedzieliśmy, gdzie jej szukać i przysiedliśmy z mapką pod sklepem z garniturami. Wyszedł do nas sprzedawca i zaoferował pomoc. Wskazał nam dwie ulice Soi Cowboy i mieszczącą się blisko hostelu Pathpong. Przy okazji ucięliśmy sobie z nim pogawędkę.
Do tej pierwszej ulicy zafundowaliśmy sobie w ramach atrakcji długi przejazd tuktukiem (oczywiście za wytargowaną mozolnie cenę). Soi Cowboy jest niewielką uliczką z licznymi night clubami, do których zaciągają typową klientelę młodziutkie dziewczyny, ubrane w skąpe stroje. Na Pathpong klientów łapią naganiacze oferujący z cenie drinka pingpong show i inne dziwne atrakcje.
Pałac królewski
Ostatniego dnia z braku planu na dzień udaliśmy się tym razem wolną łódką do Pałacu Królewskiego. Najpierw postaliśmy sobie w kolejce zamiast jak się okazało po bilet to po ciuchy do przebrania (wymagane są długie spodnie i zakryte ramiona), których nie potrzebowaliśmy. Następnie do właściwej kolejki przedarliśmy się przez grupy turystów walcząc o to, aby nie dostać parasolem albo selfie stickiem. Tak już było przez całe zwiedzanie. Do tego żar lał się z nieba, a Kuba zapomniał wody wziąć z krawężnika przed wejściem. Obiekt jest jeszcze bardziej przaśny i różnorodny niż Wat Pho. Zdecydowanie polecam w wypadku nielubienia ścisku i posiadania czasu tylko na jedna atrakcje zobaczenie tylko Wat Pho.
Czas się trochę zgubić
Wieczorem w planie mieliśmy galę boxu Muay Thai. Do jej rozpoczęcia było jeszcze dużo czasu. Wykorzystaliśmy go na pojechanie pierwszym lepszym autobusem w nieznane i zobaczenie przypadkowych miejsc. Wróciliśmy też na masaż tym razem godzinny typowo Tajski. Był on bardzo profesjonalny. Drobne Tajki pogniotły nas, ponaciągały i czuliśmy się po tym jak młodzi bogowie. Nabraliśmy też siły na spacer w stronę stadionu Rajadamnern. Po drodze wstąpiliśmy do krawcowej, u której Kuba zaszył dziurę w spodniach.
Muay Thai
Klimat pod stadionem bardzo ciekawy. Czuć był wzrastające napięcie przed obstawianiem przez lokalesów walk, które dawało swój upust w okrzykach w czasie ich trwania. Walk było około dziesięciu i trwały łącznie 4 godziny. Każdą z nich poprzedzał rytualny taniec zawodników wai khru. W czasie walki przygrywali muzycy, stopniując rytm w zależności od sytuacji na ringu. Walczyli zarówno bardzo młodzi, drobni zawodnicy jak i prawdziwe kocury. Byliśmy świadkami dwóch nokautów i zwycięstwa jednej z gwiazd Muay Thai, który wrócił po przerwie na ring. Miałam też okazje zrobić sobie z nim zdjęcie na ściance 😉