AZJA Z PLECAKIEM || 2015-16 WIETNAM

Nasz czas w Mui Ne

Mui Ne

Dobrze, że w czasie drogi odezwałam się do naszego kolegi, który rezyduje w Mui Ne, że już jedziemy i zamierzamy wysiąść na stacji Binh Thanh. Jak się okazało Binh Thanh jest nazwą regionu, a mamy wysiąść w Muong Man. Tak czekając na wymyśloną przez nas stacje dojechalibyśmy do chyba w końcu do Sajgonu. Nad naszym powodzeniem dotarcia do Mui Ne, czuwała tez Pani konduktor, która przed właściwą stacją weszła do przedziału nas obudzić (był środek nocy). Ze stacji dojechaliśmy do Mui Ne 30 kilometrów taksówką. I tak około 5 nad ranem znaleźliśmy się pod The Moon, miejscem naszego noclegu na najbliższe dni.

Z powodu na porę, oczywiście nie mogliśmy się zameldować. Spragnieni dalszego snu poszliśmy szukać plaży. Znalezienie do niej przejścia nie było łatwe (jak się później okazało było jedne niedaleko nas), ponieważ cała ulica biegnąca wzdłuż Mui Ne obwarowana jest w większej mierze przez oblegane przez Rosjan resorty. Przeszliśmy w końcu przez teren jednego z nich i rozlokowaliśmy się na leżakach przy plaży. Niestety zostaliśmy  stamtąd dość szybko wykurzeni przez sprzątającego plażę.

Przeszliśmy się kawałek plażą i doszliśmy do szkółki kitowej naszego kolegi. Rozłożyliśmy się przed nią. Jak już zaczęliśmy przysypiać, nagle zrobiło się dość gwarno. To rybacy, zaraz przed wschodem słońca taszczyli swoje łupinki i przebijając się przez przybój wypływali  na poranny połów. Widok niezapomniany.

Night Market

Po krótkiej drzemce, o przyzwoitej już porze około 8 poszliśmy postarać się o pokój. Udało nam się spotkać zaspaną wnuczkę właścicielki, tak zwanej później przez nas babci. W większej mierze na migi udało nam się ogarnąć nasz pokój. Warunki dość proste ale w miłym otoczeniu.

Wieczorem pomimo siarczystego deszczu pojechaliśmy na tzw. Night Market, mieszczący się przy głównej ulicy pod numerem 246. Miejsce to skupia obok siebie około 15 knajpek, z różnorodną kuchnia. Siadamy przy dowolnym stoliku, dostajemy grubą kartę z menu każdej z nich i zamawiamy to co z danej nam pasuje. Rachunek dostajemy zbiorczy, a właściciele lokali rozliczają się już miedzy sobą, co czasami, jak zauważyliśmy prowadzi do sąsiedzkich kłótni. Jest to rewelacyjne rozwiązanie ponieważ każdy z biesiadników może zjeść lub wypić na co ma ochotę, a nie jest skazany na ograniczony wybór kuchni  czy baru jednej restauracji.

Tego wieczoru dołączyliśmy do naszego kolegi Adama oraz jego przyjaciela Kina, rodowitego Wietnamczyka. Spędziliśmy bardzo fajny wieczór, zakrapiany dostarczanym na okrągło z jednej knajpki spod lady wietnamskim bimbrem, o którym poznany przez nas Kin mówił „it will kill You !!”.

Plaża i kitesurfing

W Mui Ne spędziliśmy 5 dni. Każdy z nich wyglądał dość podobnie. Śniadanie kupowaliśmy u kobitki rozstawionej z wózkiem zaraz przy wejściu na plażę. Były to wietnamskie kanapki bánh mi plus sok ze świeżych owoców (najczęściej ananasa). Soki te nas uzależniły i wypijaliśmy ich kilka dziennie. Na plażę kupowaliśmy jeszcze przepyszne mango i liczi.

Przez 3 dni wypożyczaliśmy sprzęt kitowy w godnej polecenia, prowadzonej min. przez Adama szkółce Surfpoint Vietnam. Warunki wiatrowe były bardzo dobre. Mi jednak trudności w pływaniu sprawił bardzo ciężki do przejścia przybój.

Na plaży co jakiś czas podchodziły do nas Panie z charakterystycznymi koszami z owocami, zwisającymi z obu stron kija, oferując swoje produkty zapytaniem mniam, mniam?? Przy tej okazji utwierdziliśmy się w przekonaniu, że hitem mody damskiej-wietnamskiej są tzw. przez nas piżamki . Ubranie to wyglądało po prostu jak komplet piżamowy. Chociaż trudno mówić tu o komplecie, bo czym spodnie od góry bardziej odbiegały wzorem i kolorem tym lepiej

Naszym sąsiadem okazał się Polak Michał. Spędzaliśmy z nim, jego córką i Adamem wspólnie dużo czasu. Głownie na pływaniu, plażowaniu, jedzeniu i rozmowach do późnych godzin.

Jedzenie i restauracje

Na obiad wybieraliśmy zazwyczaj restauracje Dragon Fly, która możemy zdecydowanie polecić. Kolacje jedliśmy albo na Night Markecie albo w jednej z wielu restauracji serwującej przeróżne skarby morza i lądu. Świeża, często jeszcze żywa oferta dań była wystawiona zaraz przy wejściu. Palcem można było wskazać na co ma się ochotę. Wystarczyło tylko dodać, jak ma to być przyrządzone i za kilka minut można było cieszyć żołądki. Widok oskórowanych krokodyli, czy tez gnieżdżących się w wiadrze żab i żółwi, nie był nazbyt miły ale trzeba przyznać, że kuchnia Mui Ne trafiła do nas w 100%.

Wigilia

Wigilie spędziliśmy wraz z naszymi znajomymi i innymi polakami pracującymi, czy tez spędzającymi czas w Mui Ne. Kolacja odbyła się w jednej z rosyjskich restauracji. Potrawy były przygotowane na wzór tradycyjnych polskich  z dostępnych wietnamskich produktów, z lekką nutą wpływów rosyjskich.

Wieczór zakończyliśmy w jednym z najbardziej znanych klubów . Pierwszy raz spotkaliśmy się tam z popularnymi w Azji drinkami  podawanymi w kubełkach z kilkoma słomkami.

Okolice

Poruszaliśmy się tam wypożyczonym skuterem. Pozwoliło to nam trochę urozmaicić sobie pobyt kilkoma wycieczkami.  Zwiedzanie zaczęliśmy od okolic portowych. Ze wzniesienia roztacza się niesamowity widok na zatokę usłaną kolorowymi  łodziami i łódeczkami rybackimi. Po zejściu na plażę można przyjrzeć się codziennej, ciężkiej pracy ich właścicieli.

Podczas drogi na czerwone wydmy zobaczyliśmy jak wygląda życie poza resortem.

Wydmy te (są jeszcze w okolicy wydmy białe) są koloru czerwono-pomarańczowego i tworzą płaskie, rozlegle pagórki. Jak wyłączy się z pola widzenia horyzont to można się poczuć jak na wielkiej pustyni. Przeszliśmy się kawałek po nich ale nie skorzystaliśmy z możliwości zjeżdżania na plastikowych podkładkach.

Na koniec dnia dojechaliśmy do Fairy Stream, pomarańczo-czerwonego kanionu stworzonego przez formacje piaskowe i las bambusowy. Skuter zostawiliśmy na wzgórzu i stromym zboczem zeszliśmy na sam dół. Kierunek spaceru wyznaczał wijący się pomiędzy pomarańczowymi wzniesieniami strumyk, który jednocześnie był naszą ścieżką. Matka natura przygotowała nam po drodze niespotkane wcześniej widoki. Szlak kończy się na niewielkim wodospadzie. Niekoniecznie trzeba go zobaczyć.

Następnego dnia pojechaliśmy do pobliskiego Phan Thiết. Po drodze minęliśmy idealny do nauki spot surfingowy. Odwiedziliśmy też kompleks parkowy z wieżami Czamów, a raczej ich ruinami. Ze wzgórza, na których się znajdują roztacza się widok na pobliską okolice.

Samo Phan Thiet nie różniło się dla nas niczym specjalnie od innych zatłoczonych i ruchliwych miasteczek. Pojechaliśmy tam z nastawieniem na to, że znajdziemy jakieś fajne miejsce na obiad. Niestety po zrobieniu kilku kółek po mieście, praktycznie nie znaleźliśmy żadnych gastronomi. Chyba wszystkie zostały ulokowane w Mui Ne. Wycieczka został zrekompensowana widokiem niebieskich, drewnianych kutrów przy zachodzie słońca.

Nam pobyt w tym miejscu bardzo się podobał, pomimo, iż jest to jeden z najbardziej znanych kurortów, a za takimi miejscami z założenia nie przepadamy. Miejsce to wydało nam się bardzo spokojne, wcale nie zatłoczone, kurorty i restauracje dobrze były wkomponowane wzdłuż bardzo długiej głównej ulicy, ceny przystępne, warunki na kita bardzo dobre, no i to jedzenie!! Na pewno jeszcze tu wrócimy.

Około północy w dzień Kuby urodzin wsiedliśmy do oczywiście spóźnionego autobusu sypialnianego, którym pojechaliśmy w kierunku Sajgonu.

You Might Also Like